Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

binetu i nagle otwiera drzwi szeroko. Odważnie podnosił świecę — nic. Co spodziewał się tam zastać? Niewiadomo. Podejrzliwie zagląda do kątów, ale przeraża go własny cień, przesuwający się po ścianach. Potym chodzi po swoich trzech pokojach ze świecą w ręku. Potym gasi świecę, otwiera okno i wygląda na ulicę. Przynosi ostrożnie pocisk i stawia go na oknie. Czeka. Wreszcie kroki, głosy... Jacyś pijani wracają do domu, wyśpiewując pijackiemi głosami. Zdalęka słychać dorożkę — i to nic. Czeka cierpliwie. Wreszcie zbliżają się środkiem ulicy trzy cienie. Wloką się powoli, słychać częste ziewanie, szerokie, mocne. Kroki twarde, ciężkie. Połyskują bagnety.
Doktór nie miał żadnych zamiarów. Wybucha w nim rozpasane szyderstwo. Jest z czegoś niezmiernie zadowolony, nie posiada się z radości.
Tymczasem tamci powoli, spokojnie przechodzą.
Czasami zabierał ze sobą pakunek, nosił go do szpitala, na obiady, poruszał się z nim swobodnie, zapominał o nim chwilami, a było mu z nim dobrze i spokojnie.
Pocisk w żółtym futerale gościł u niego dziesięć dni. Ku końcowi doktór miał oczy zupełnie obłąkane, a okresy zwykłej przytomności umysłu (przy ludziach) sąsiadowały w nim z paroksyzmami zupełnie chorobliwemi, które w swoich spostrzeżeniach notował, z całą ścisłością nazywając je po imieniu, według terminologji naukowej.
Pewnego dnia, ku wieczorowi, doktór przewiesił sobie futerał z bombą przez ramię i chodził