Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja nic nie wiem, bo u nas w okręgu były duże wsypy, wszystko się przerwało, bibuła nie dochodziła...
— No, no... Już dawno, już niema dawnej partji. Oho! Diabli was wzięli przez niezgodę, a przytym przez cztery miesiące waszych brali i brali dzień w dzień, tak, że teraz już jest wygolone na czysto.
— A „Robotnik“ wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki“, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu niema, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem...
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to jut dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja jut się skończyła.
— Oho — za prędkoby było! Ale to być może, że się coś na tę chwilę zepsuło...
— Tobie za prędko, a mnie się widzi, że już było czas. Wy tam w cukrowni niewiele widzieli. Ale ja z tego sklepu wszystko widziałem dzień po