nie darują, żebyście na koniec świata pojechali, żebyście się pod ziemię zagrzebali!
Było jut koło północy, kiedy Figiszewski i Knoblak wyjeżdżali z cukrowni. Jechali długo w milczeniu, aż spytał Figiszewski:
— Co, żyjesz, bracie?
— Ja sam nie wiem! Coś ty im takiego powieidział, że mnie żywego puścili?
— Ja? To moja rzecz. Mam ja na każdego człowieka swój sposób.
— Gdzieś ty z niemi chodził i coście tam gadali tak długo? Przez te półtory godziny ja wciąż umierałem i ożywałem i znowu umierałem. O, Boże miłosierny! Cóżeście gadali, powiadajcie, bo we mie wszystko się trzęsie.
— O polityce my gadali. Ja ich przekonywał, żeby komunę założyli bandycką, a oni, żebym przystąpił do nich.
— Ty kpisz, a ja ze strachu umieram!
— I czegoż się teraz boisz?
— Oni tu gdzie jeszcze na mnie napadną! Ratuj mnie, bracie! Aj, aj, tyś się z niemi zmówił!
Figiszewski się śmiał na całe gardło i zacinał konie.
— Głupiś ty! Ja ich przekonałem, żeś niewinien! Rozumiesz? Przecie ty niewinien? Prawda? Pocoś się głupi przyznał? To nie ty wydałeś tego ich bojowca?
— Słuchaj, nie mów tak bo ja zwarjuję, Nie goń tak, zlituj się, bo mi ta rozbita głowa całkiem pęknie...
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/233
Wygląd
Ta strona została przepisana.