Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogromnie się czegoś ucieszył Kiełza.
— A z czyjej wy partji? Czyli też was zawadzili niesłusznie?
Zamiast odpowiedzi nieznajomy zaczął gwizdać.
Kiedy przynieśli światło, zobaczył młodego chłopaka lat około dziewiętnastu, w obdartym ubraniu. Włosy miał długie, zapuszczone, a oczy wielkie, jasne, jarzące i patrzące prosto a niewinnie, jak u dżego dziecka. Kiełza nigdy jeszcze nie widział u człowieka takich oczów.
— Wy z miasta, ze wsi?
— Ja ze świata, bywam tu i owdzie.
— Musi was wygnębili dranie niezgorzej, mało na was sadła, chcecie jeść? Mam kiełbasę i syr — jak dadzą herbatę, podjedzcie sobie dowoli.
— Dobrze, zjem, dziękuję.
— Gdzieście siedzieli? Bo my, póki byli razem, pukalim na wszystkie strony, mało kogo ze starych nie znam.
— Ja na górze od Wisły.
— A z kim?
— A z temi, co ich już niema. Siedzielim we trzech. Dziś w nocy dwu zabrali i powiesili. To byli moje towarzysze...
— Pch! — westchnął Kiełza. — To niechybnie z naszej partii, bo innych nie tracą. To my swoi.
— Chyba nie.
— Ja bojowiec z polskiej partji. We wtorek mnie sądziły na śmierć.
— To znaczy, że was powieszą jutro w nocy albo pojutrze...