Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dach. Pachniało miętą, miodem, soczystą zieleniną.
Czar dawno niewidzialnych pól, wolnego nieba upajał Marka. Mocny zapach ziół przypominał coś bardzo dawnego. I znowu uderzyła mu prosto w serce gorąca radość życia. Zapomniał o wszystkim, co było złe, marne, niemiłe. Wyzionął ze siebie resztę zgniłego więziennego powietrza i trupiej, przedśmiertnej mądrości.
Jasny, pogodny dzień na wolnym świecie stał mu się jak gdyby obrazem szczęśliwego tycia. Sądzono mu spędzić jeszcze dzień — nie zaglądał dalej i nie chciał wiedzieć. Niechże będzie ten dzień wolny, bujny, nieopatrzny! Niech będzie radosny, mętny, ofiarny! Piękny i młodzieńczy, jak ten letni poranek.
Zmalały wszelkie powszedniości, kłopoty dręczące, zadawnione troski. Oddalił się, znikł, poszedł w świat, jak i jego pociąg, ów ukochany, nienawistny przyjaciel. Został na całym świecie jakby sam na sam z tym wiozącym go chłopem i przepełniła mu się dusza ogromnym, nienasyconym ukochaniem.
Lubił zawsze dzielną, tęgą postać Orawca, jego uczciwą gębę i prosto patrzące siwe oczy. Kiedy z nim był, kiedy na niego patrzał, najmocniej wierzył we wszystko, w co wierzył i co czynił. Marek tyle tysięcy razy wymawiał, słyszał i czytał słowo Lud, tak dobrze te sprawy rozumiał i wiernie je kochał, że dopiero przy tym chłopie nieuczonym poznał, co to słowo znaczy — nie w li-