Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmieszyły go orjentacje i usiłowania polskie, bolało bratobójstwo, poniżała bierność i bezsilność. Aż wyrozumowal sobie własny pogląd mistyczno-tragiczny i czekał końca, ale spokoju nie zaznał. Jego młoda siła domagała się upustu, wyobraźnia porywała go ku dalekim bitwom. Jakże zazdrościł! Tym, którym pali się w sercach święta zajadłość walki, którzy utonęli w kurzawie wojennej i padają w ekstazie jako prawdziwi ludzie epoki, nadludzie, budujący dzieje. Dla Polaka nie było tam miejsca. Jako niewolnik stawał i ginął w obcym, wrogim szeregu jednakowo tu, i tam. A Marka, ojciec wybronił od poboru za pięćset rubli.
I cały rok zeszedł mu na niczem. Wzmagała się nienawiść ku sobie i pogarda. Cóż on był winien? Co miał robić? Ciążył mu niewypełniony jakowyś obowiązek. Musiało z tego być jakieś wyjście. Czuł, że przez ten wielki rok zmalał on, zmarniał, zgłupiał. Uparcie przesiedział ten cały czas zakopany w Jordanowicach, nie chciał wychylić nosa w szerszy świat, bodaj do tego miasta Siedlec. Nie robił nic.
Odwrót. Wszystkiemi drogami, traktami i naprzełaj przez pola ciągną na wschód pobite armje. Wloką się tabory nieprzerwanemi pasmami od świtu do nocy. W kurzawie gościńców brną bure, zwarte i stłoczone kolumny piechoty. Koła armat wyciskają na ścierniskach głębokie nowe drogi. Dzień po dniu to samo. O świcie, w upale południa, w pomroce nocnej. W deszcz czy w pogodę. Masa wojsk przewala się w tumanach kurzawy, lgnie w błocie nieprzeliczona, niewyczerpana. Nocami szeroko, jak okiem