Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mem swego nieprawdopodobieństwa. Tu, w dalekiem zaciszu, wydawała się mytem, snem. Marek od roku uwikłany był w mary i widziadła nieprzerwanego snu. Widmo wojny zasłoniło przed nim życie codzienne i jego prawdę. Sam zagubił się w sobie, utonął w dalekiej wizji, rozpodział się po morzach i lądach, gdzie nieznane obce sprawy narzucały mu się jako własne i jedyne. Chwilami i Jordanowice i wojna jednako stawały się nieprawdą. I to, i tamto było czyjemś zmyśleniem. Takie zamącenia stawiały go sam na sam wobec dręczących zagadek. Poznał godziny fantastyczne, obłędne. Ze strachem wydzierał się z niebezpiecznych odmętów zmordowany i długo jeszcze niepewien prawdy lub nieprawdy własnego istnienia. Codzienne komunikaty z frontów były dlań poematami grozy i wielkości. Zawsze nienasycony, pochłaniał wieści o wojnie, upajał się niemi, niezależnie od powodzenia lub klęski tej lub drugiej strony. W zmaganiu się narodów widział jakiś cel świata, olbrzymi a zatajony. Nie było to bynajmniej zwycięstwo którejś ze stron walczących. Raczej przeokropne, bo leśne i wspaniałe narodziny nowego świata. Los pod dawał druzgocącej próbie wszelkie dawne wartość i okazywał, jak niszczeją one, albowiem były fałszem. Snać nie było innego sposobu odmiany starej ludzkości, Kolosalna mordownia nabierała sensu. Na wieki wieków pouczała tych, co ocaleją. Bóg był w tej wojnie, który dość miał nieprawości i kłamstwa starej kultury. Gdy wypali się pożar świata, na gorących zgliszczach pocznie wyrastać nowe życie. Ze krwi miljonów powstanie Polska.