Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobie grunt do daleko idących propozycyj. Ale czyż podobne idee mogły przebić niespożyte mury drewnianego dworku w Jordanowicach? Utopja! Tysiące polskich studentów mogło się rozjechać po wszystkich Europach, byle nie pewien Świda. — Żadnych głupstw! — tyle ojciec, a matka — ach, owszem, gdyby nie paryska rozpusta...
Nie Paryża mu było potrzeba. Zabrakło mu — siebie. Sam sobie się zgubił. Nieznacznie oderwał się od niego wiecznie obecny, zażyły sobowtór, ukochany podpowiadacz myśli. To on wybierał i wskazywał oczom rzeczy osobliwe, on odsłaniał głębie. Nurtowała tęsknota za dawniejszem, kiedy się żyło ponad prawdą dnia, kiedy wraz z małym Ignackiem znali się na najtajniejszych sprawach, kiedy pustelni w Zimnych Dołach naprawdę strzegł prawdziwy pan Tuchołka. Teraz trzeba na serjo. Nie można być wiecznie dzieckiem. Jakże smutno! Do djabła, — jest się dorosłym. Przymuszał się i dzień, dwa przychodził na wykłady. Kurs szedł w całym rozpędzie, wyprzedzili go dawno i nikt się nie oglądał na Marka. Nic nie rozumiał z przyrodniczych mądrości. Cała ta wiedza wydała mu się zbędną. Czyż aż tyle trzeba, żeby być sobie papą Świdą, który licho wie poco też kiedyś skończył te swoje Puławy? Nieporozumienie, wmówiony konwenans. Blaga wierutna. Co innego naprzykład astronomja... Ale i to było kiedyś... Gdzieżeś ty, Uranjo, królowo otchłani gwiazd?
Darasz rozgrzeszał go z próżniactwa i sam czuł wzgardę dla audytorjów.