Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zacyj i zaczynał wodzić rej w jakiejś świeżo odszczepionej grupce. Opowiadał niestworzone dziwy o rosnących potęgach i nadchodzących przewrotach dziejowych. Natarczywie wciągał kolegę, ale apatja Marka była mocniejsza. Zresztą był na takie.bujanie“ zbyt krytycznym: rosnące potęgi, bliskie przewroty — zawsze się tak gadało.
Majorkiewicz, genjalny karykaturzysta szkolny (a cichaczem pornograf), utonął w akademji, pracował od rana do nocy, gdyż przekonał się dopiero tutaj, że nic nie umie. Tylko sztuka! Marek rozglądał się między ludźmi, patrzał, słuchał — ale nie mógł sobie nikogo upatrzeć. Nurzał się w próżniactwie. Nie czuł z tej racji żadnych wyrzutów, ale nienawidził swojego pustego dnia. Nie nudził się, on walczył z tą pustką i szukał odpowiedzi. Poco żyć? Nikt o to nie pytał, tem bardziej na niego spadał ten obowiązek. Nowy tutejszy kolega, ekspatrjowany Warszawianin i szykowiec Rewkowski, również dusił się w Krakowie. Bojkot uniwersytetu pozbawił go ukochanej „stolicy“. Tęsknił za wrzawą, za życiem.
— Co tam wy z prowincjonalnych dziur... Dla was tu raj, boć żadnego nawet porównania z Siedlcami, nawet z Łomżą. Ale my z Warszawy...
Rewkowski wybierał się do Sorbony, gdzie studjowało mnóstwo jego kolegów. Ten doreszty zbrzydził Markowi historyczne miasto. Wymusił na nim przeświadczenie, że nie gdzie indziej, jak w szerokim świecie, szukać mu należy samego siebie. Zaczął pisywać listy do domu i w mętnych aluzjach przygotowywał