Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo surowo wzbronione, bo, panie poruczniku, sprawa jest paskudna. Wplątać takiego anielskiego człeka! Gruźlica źre mu płuca, włazi mu w kości, w te oba jego knykcie. Tuberculosis femorum Posądzony jest o bolszewictwo i o zdradę — taki człowiek! Kto go posłucha z godzinę, każdy się odmieni, nawet najgorszy. Każdemu się do sumienia przedostanie. Święty i tyle. Sam prokurator, pan pułkownik, co go tu godzinami udręcza, wychodzi od niego blady, jak ten trup. I nasz komendant zachodzi na rozmowy, powiada, że podchorąży sam siebie oskarża i sam siebie gubi, takie on rzeczy otwarcie propaguje. Co tu gadać, prawdę głosi. Skażą go, i to grubo, jeżeli tylko dociągnie do sądu. W wojsku niema żartów.
— Co u licha? Za co mają go skazać?
— Za wiarę będzie umęczony. Pilnują go nadzwyczajnie, instrukcja najsurowsza, ale cóż, odwiedzić można, panie poruczniku, po starej znajomości, czemu nie... Proszę za mną, byle nie bardzo zbliska, a tam już ja przez wartę przeprowadzę. Na pół godzinki, trzy kwadranse, byle nie dłużej.
W maleńkiej zakratowanej celi Śniat siedział na łóżku, otoczony książkami. Oczy mu się świeciły, ogromne i jasno-promienne, aż raziły w zniszczonej, szarej twarzy. Patrzyły nadludzko, jak z zaświata. Stała nad nim śmierć, nieunikniona, bliska. To, że dni jego policzone, było dla Marka tak oczywiste, iż odrazu uczuł w sobie gwałtowną przemianę. Nagle jak gdyby zapomniał o wszystkiem, co było w nim