Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

we mnie wszystko przemieniło. Czy wiesz, że chwilami ta cała moja klęska nic mnie nie obchodzi? Powiem ci, otóż w tych dniach spadło na mnie niespodziewane szczęście i pogrążyło mnie w błogości.
— Szczęście?
— Tak, jestem szczęśliwy. W niczem to nie poprawia mego bankruckiego losu. A jeżeli trzeba było aż takiego strasznego krachu, żeby się wypełniło owo szczęście, to cena nie jest za wysoka. To mi się kalkuluje. Marku, kiedy żyd staje się Polakiem, zatraca wszystkie cnoty swojego plemienia, a nabiera waszych wad. Jestem już romantykiem!
— Więc co?
— Zaraz. Przedewszystkiem niema towarzystw akcyjnych, banków, przesileń gabinetowych, błota dziennikarskiego, sensacji, prokuratora i szpiclów Bąkowera... Niema wuja Benjamina Cyterszpila, który mnie przechowuje w nadziei, że się odechrzczę, i odżywia mnie rytualną kuchnią! Niech zamiast muranowskiego powietrza owieje nas woń zboża, lasu, ziemi zoranej... Niech na miejscu tego muru rozwinie się przestrzeń bez granic, a nad nią białe obłoki na modrem niebie. Nie śmiej-że się!...
Marek patrzał nań ze zdumieniem. W wyrazistych jego rysach rzeźbiło się coś, niedostrzegalnie, lekko. Oczy stały się marzące, usta złagodniały, w zatajonej zimnej twarzy rozwarło się coś znowu, zamajaczył w nim Włoch, Korsykanin, „un français du Midi“ i naraz Nusym stał się piękny.
— W pełni mojej karjery ani chciała o mnie