Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czął swoje zeznanie przed sędzią śledczym? — Jestem winien, albowiem służyłem uczciwemu człowiekowi, zrujnowanemu podstępnie przez bandę nikczemnych łotrów... — Wkońcu, a było to właśnie w końcu maja, jedyne poparcie, jakie mi zostało, były to wysokie sfery rządowe, gdzie mnie dobrze znali — cóż, kiedy na wszystkich niższych szczeblach, ile ich tam jest, spotykałem bezczelną zorganizowaną obstrukcję. Nareszcie obecne przesilenie, dla wszystkich nagłe i niespodziewane, mnie w literalnem tego słowa znaczeniu zwaliło się na łeb. I prawowierny żyd Symcha Bąkower uderzył natychmiast w znienawidzonego przechrztę. Sytuacja dojrzała. Moment był dla niego przecudowny. Broniłem się, jak lew, wszystko com miał, rzuciłem na szalę, weksle, weksle, weksle, sprzedaję nawet lokal, nawet Rolls-Royce’a. Dopieroż Symcha puszcza na mnie swoją szmirę dziennikarską. Za niemi reszta gazet w najlepszej wierze domaga się od rządu surowego wkroczenia, prasa się oburza, prasa służy krajowi, Symcha się śmieje, jak szatan. Najbliżsi, którzy wierzyli w moją uczciwość i wierzą nadal niezłomnie, opuszczają mnie jeden po drugim, a raczej wszyscy naraz, ze strachu przed skandalem. Marku! Byłem głupiem dzieckiem! Teraz dopiero, w tej prześmiesznej komedji poznałem świat i ludzi, a przedewszystkiem samego siebie. Ale do djabła z tem wszystkiem. Dość!
Tu urwał, na jego twarzy przewinął się jakiś obcy uśmiech, który na chwilę odmienił go i dziwnie ozdobił.
— I cóż dalej? Co myślisz robić?
— Nic nie myślę. Jeszcze nie mogę. Jakoś się