Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/376

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdechnie. Kuba nic nie wie, ale czuje swoją prawdę, może jej nawet nie czuje, ale sam o tem nie wiedząc, nią istnieje. Jest całkowitym sobą, żyje pełnią własnego życia i przez to jest szczęśliwy, przez to samo, chcąc nie chcąc, jest społecznie pożytecznym. Ten dokona dzieła swego żywota. A ja?
— Ty mu będziesz chrzestnym, proszę ciebie jako brat brata. A chrzcić go będziem imieniem Marka Ewangielisty, takie moje dawne było postanowienie. deszczem o niczem nie myślał, anim mojej Jagny na oczy nie widział, gdym sobie to był poprzysiągł, że jeżeli Bóg da mi kiedy syna, nosić będzie twoje imię, na twoją cześć i pamięć. To było jeszcze wówczas, kiedym ani ja, ani nikt nie wiedział, czyli się powrócisz, czyli nie.
— Daj spokój, Kuba, nie warto. Moje imię nie przyniesie małemu dobrego. Po prawdzie, cóż ja jestem? Darmozjad, nic. Ani dla siebie, ani dla ludzi.
— Nie powiadaj głupstw! Co ty o sobie wiesz? Wiecznie się tam w sobie tarmosisz! Ja wiem. Jestem prosty i ciemny, ale ja ci mówię tu na tem miejscu, jak mnie tu widzisz żywego, że wielkie sprawy na ciebie czekają. Skąd ja wiem? A wiem. Inszy kalkuluje i przenika rozumem, ten, który mądry, ale ja z czwartej klasy przez oknom wyleciał, jako osioł. Ja chłop nieuczony, samą wiarą widzę i żyję. Będziesz ty, Marku, zaszczytem naszego rodu, zasłużysz się Polsce, roboty odwalisz odmęt — wszyscy o tobie będą wiedzieć. W to ja wierzę, ja to wiem, no i co mi zrobisz? Tak będzie, musi być.