Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie kleiła się fundowana przez Nusyma koleżeńska uczta pożegnalna dla Botwida. Marek był skołowaciały. Nusym miał jakieś swoje kłopoty i wciąż odlatywał do telefonu, jeden Botwid był jak zawsze zrównoważony, poprawny i angielski.
Kniaź Botwid wyruszał na wojnę do armji greckiej, a choć serce ciągnęło go raczej do Turków, musiał być wierny polityce brytańskiej. Nudziło mu się śmiertelnie. Nic w tej Polsce nie rozumiał i ze wszystkiego był niezadowolony.
— U nas co tylko mądre, szlachetniejsze i nieco europejskie, to niezawodnie będzie niemrawe i tchórzliwe, zato wszelakie paskudztwo hasa bezwstydnie i bezkarnie. Ono się rozbija i zagarnia pod siebie Polskę. Paskudztwo ma odwagę, a wy tylko załamujecie ręce i wzdychacie. To nie jest żaden sposób, lepiej poddajcie się i siedźcie cicho, widać już taka ma być ta wasza nowa Polska Ja takiej sobie nie życzę, więc jadę między Makagigopulosów na przygody, bo tam będzie mi przynajmniej wszystko jedno.
W Warszawie przez całą zimę wyprawiał awantury. Napisał parę feljetonów swoich wspomnień z wojny polskiej, a przez niedopatrzenie redaktora ocalał tam bez żadnych przemilczeń obraz tego, jak było naprawdę. Kniaź bowiem jak ordynarny warjat pisał wszystko, co tylko widział. Naturalnie redakcja przerwała natychmiast feljetony i uniżenie odwoływała niedopuszczalne rewelacje, dając do zrozumienia, że szanowny autor, ani ci, co go znali, nie poinformowali jej o tem, że szok od granatu spowodował po-