Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ska i on sam byli również epizodem, wziętym z nienapisanej powieści. Improwizacje na temat skarbów sybirskich osłaniały go przed nazbyt brutalną rzeczywistością. Nie śmiał zwierzyć się z nią na trzeźwo i poprostu, ten przykry moment po swojemu wciąż odkładał do jutra. Gdzieś w głębi wzbierało oburzenie, napierał wstyd. Gotował się w nim bunt. Ale myśli te trawiły się same jakby poza jego plecami. Udawał, że ich zupełnie nie spotrzega, ale niezawsze tak być mogło. Odruchowo wciąż szarpał na sobie niewidzialną obrożę, którą mu nałożyły rozkoszne ręce pani Chosłowskiej. Było to niedołężne, dziecinne. Nic nie czynił i niczego nie zamierzał, żeby się wydobyć z więzów, w które go zakuto znienacka. Jej wizja oplątała go jak śmiertelna ośmiornica i ciągnęła na dno. Nic za darmo! Trzeba płacić samym sobą, całym sobą. Nie zostanie z niego nic. Zginie Marek Świda, ów dawniejszy, ze wszystkiem, co jego jest. Odstąpią go wieczne wierne marzenia, które były jego jedynem bogactwem, o życiu przyjść mającem, dostojnem i górnem. Zamknie się przed nim cała nadzieja, jak nędzny karciarz przegra swój los. Rozpodzieją się w nicości wyobrażone postacie i dzieje i światy, ich piękno, ich sława. Nie wolno będzie podnieść czoła i patrzeć śmiało. Zdobywca skarbów, o ile karku nie skręci na swojej wyprawie, sowicie będzie opłacony — ona, w dodatku miljony. Jakże mało od niego żądają! Wszakże pani Chosłowska mogła mu była kazać ograbić jakiś bank lub puszczać w obieg fałszywe pieniądze. Czy i wówczas swoją odpowiedź odkładałby do jutra?