Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchał był jako nędzarz bezdomny na drugiej półkuli świata. W widmowe szmery lasu, gdy podkradał się nocą, podsłuchując nieprzyjaciela. W zmieszany gwar wszystkich głosów, który stał nad miastem i potajemnie przenikał przez ściany. W zachwyceniu upływały mu godziny, była w nich rozkosz natchnienia, zupełne zapomnienie o sobie i ciężki trud. Zapamiętał się w samotności, sam na sam z duchem zamęczonej siostry, który wytrącił go z nędznej kolei jego życia, otrząsał go z małości, budził go z długiego martwego snu. Jeszcze błąkał się w urojeniach, nie widział jasno swojej prawdy, przeczuwał ogromne jakieś objawienia, ale niewiele o sobie wiedział. Jednak nadchodziła — od iluż to lat wymarzona — święta godzina cudu. Obwieszczała się trwogą i łzami, majaczyła we snach. Ona dokona w nim wielkiej przemiany i pchnie go w nowe życie, w to prawdziwe, górne i czyste. Na to czekał...
Gdy pewnego dnia przyniesiono mu list. Najeżył się i struchlał, ujrzawszy na kopercie jej pismo. Długo chodził po pokoju stropiony, w zamęcie z trudem zbierając myśli, jak wytrącony z głębokiego snu. Jak przez sen czytał i rozważał te kilka słów.
— Bardzo proszę odwiedzić mnie jak najprędzej...
Nic więcej. Jak w chwili niebezpieczeństwa, uciekały przed nim wszystkie potrzebne myśli. W zdumiewająco uprzejmem zaproszeniu czyhała na niego jakaś zasadzka. Bał się. Wiedział, że pójdzie do niej i to natychmiast, że nie wytrzyma nawet godziny, już nie