Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie dając się ogarnąć ani zgłębić. Zalewała je potężna fala wydarzeń, idących niepowstrzymanie z dnia na dzień i oślepiało to, co się nastręczało bezczelnie, i na każdym kroku lazło w oczy. Nieodparty realizm życia szydził z mistycznego urojenia, unicestwiał je każdy numer gazety, wołając naprzekór ze wstępnych artykułów, z depesz, ze sprawozdań, z polemik, z kroniki wypadków i z ogłoszeń. Zdawało mu się, że to, co był odkrył, nie istniało poza jego samotnem natchnieniem; było to przywidzenie, pusta fikcja literacka, porywająca się na niezłomny, odwieczny bieg spraw tego świata.
Ale cień zmarłej nie dawał mu spokoju. W jego to imieniu walczył o ukrytą prawdę. Zatapiał się na całe godziny w męczące rozważania całego swojego życia, wszystko, co tylko widział był na świecie, przesuwało się przed nim pozornie to samo, jak było niegdyś, ale w głębi i masie swojej już przeinaczone. Jego osoba, która aż dotąd zdawała się być bohaterem i główną postacią epopei jego życia, teraz utonęła w gęstwinie ludzi, a każdy z nich w tym splocie przypadków był równie nieodzowny, jak i on sam. Zgubiwszy siebie w masie ludzkiej i wśród wydarzeń, które panowały nad nim zawsze i wszędzie, dostrzegał dopiero znamienne nowe zarysy w obrazie życia i chwytał jego dziwny rytm.
Grało mu dalekie życie swoją symfonję i wplatała się ona w przenikliwą pieśń ciszy, bijącej od gwieździstego nieba, które porywało go ku sobie, gdy był dzieckiem, w głos przypływu morskiego, którego