Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polu ściele się szerokiemi płatami jasna zieleń, usiana kępami żółtych kwiatów. Cień od drzewa gęstnieje i wydłuża się, las na horyzoncie odcina się od nieba ciemną zielenią. Wiosna! Ożyły w oczach tarniny, okryły się białem kwieciem i teraz jej różowa sukienka pięknie zgadza się z niemi. Las przybliżył się nagle, pomieszane w nim młodzieńcze, jasne buki z szarozielonemi sosnami, o czerwonych konarach, z pomiędzy pni wysuwają się dwaj jeźdźcy na koniu gniadym i na kasztanie. Jeden — to on. Wychylają się ostrożnie, patrzą w dal, przysłaniają oczy od słońca — to okropne, znowu coś z tej wojny! Tak jest, nad lasem tu i tam wiszą obłoczki szrapnelów. Wyrastają niżej, wyżej, a tamci dwaj pochylą się na koniach i sadzą przez pole w wielkich skokach. Natychmiast na ich drodze wyrasta sześć czarnych topoli — przelatują między niemi szczęśliwie. Topole chylą się wszystkie w jedną stronę i rozwiewają się w nikłe dymy. Jeźdźcy pędzą tuż obok siebie, strzemię w strzemię, a nad ich głowami raz po raz wykwitają piękne, białe obłoczki z czerwonym połyskiem. Pełno ich w powietrzu, całemi rojami gonią za nimi, ale nie dają się wyścignąć dzielne konie. Ona wie, że każdy obłoczek to śmierć, patrzy na pole osłupiałemi ze zgrozy oczami, patrzy w las, za którym siedzi niewidzialna moc i sięga po polu, i dogania, i chwyta... Znowu granaty, znowu łyskają podziemne ognie w burej otoczy dymów, jeden za drugim — nic, jeno dym.!.. Odwraca oczy, jak potężny dzwon huczy w niej głos obcy, błagalny — Święty Boże, święty mocny, święty