Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czarne ramy pełne błękitu nieba, bez jednej chmurki. Wszystko zalane słońcem, które rzuca na śnieg niebieski cień od pokręconych gałęzi niewidzialnego drzewa i cień od postaci, stojącej w samym rogu za rządem smutnych krzaków tarniny, które jak żywopłot czernieją na pierwszym planie. Postać, to ona sama, w jasnej, różowej, lekkiej sukni, z odsłoniętą głową, w zimowym pejzażu.
— Nina, dlaczegoś mnie zrobiła w tej letniej sukni na warjata?
— Tak trzeba, bo w tem jest głęboki symbol. — Nowa sztuka.
Nina śmieje się swawolnie, i tak zostało: Obrazek przypomina zmarłe czasy i wróży coś na przyszłość i nie zmienia się, a jednak żyje i jakże często przyciąga do siebie w tych czasach wzrok pytający. Godzinami mogła wpatrywać się w daleką linję lasów, jak urzeczona, jak gdyby stamtąd czekała wieści. Obrazek napomykał na coś, kusił, obiecywał i zawsze zwodził. Czasami zrzadka, późno w noc, gdy siedziała przy swojem biureczku zaczytana, zimowy widoczek przypominał o sobie znienacka i kładł się na otwartej książce.
I teraz oto oderwała się od zajmującego czytania i wpatruje się bystro w biały obrazek. Tym razem krajobraz pociemniał, jakby zmierzch padł na śnieg. Nie, to w obrębie czarnych ram kłębi się coś i majaczy w oczach. Białe pole popstrzone w czarne łaty, na niebie rozpościerają się obłoki. Tu i owdzie ukazują się tafle i smugi sinej wody i wnet znikają, a na