Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pocznienia, umiłowana cisza i pustka w duszy. O tej porze rozpoczynało się dla niej coś w rodzaju podobieństwa do prawdziwego życia. W świetle dnia nudziła się i tęskniła do własnego zakątka na pustyni czasu. Jak ćma nocna budziła się dopiero ze zmierzchem. Za dnia dolegała rażąca naga światłość, naprzykrzał się gwar ludzki, wołający ją uparcie do siebie. Obcy świat pełen ludzi obiecywał, kusił i groził, przeszkadzał jej i nieznośnie mącił w myślach, które zostawały w niej z wieczora i nocy. Cokolwiek zbudziło się w niej w ciszy samotnej i własnej, to rozwalał następnie dzień, który pracował nad tem od samego rana. Dopiero gdy znikał za ciemnemi storami, zabierając ze sobą cały swój świat, rozpoczynało się na nowo skupiać coś z rozproszonej mgławicy, objawiać się nieśmiało a uparcie i dopominać się czegoś u bezwładnej, niepewnej pamięci. Codzień to samo. Oddawna zniechęciła do siebie ostatnich życzliwych ludzi, dawno już przestały ją nękać swoją opieką troskliwe ciotki, urażone głęboko. Zdziczała. W samotnem pustem życiu nawiedzały ją tylko osobliwe zjawy senne i te nawpółsenne, niemal żyjące, namacalne, nieraz oglądane własnemi oczami. Bywały znajome, powtarzające się z nocy na noc, ulubione lub nieznośne. Przychodziły niesłychane, wstrząsające. Przelatywały przez nią jak burza i potem długo, mozolnie rozplątywać je musiała, aby je w sobie odgadnąć. Tem żyła. Jej myśli przychodziły zawsze skądś z przestrzeni, jak z dalekim powiewem, a jednak były one własne, nie znała innych. Samotna, bierna, bezwładna