Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biną. Z każdym była spokojna, uprzejma, wyniosła, ale oczami błądziła kędyś powyżej wszystkiego, co się wkoło niej działo. Jeden jedyny raz spotkały się ich spojrzenia i Marek na mgnienie oka struchlał w ostrym, przenikliwym niepokoju. Te oczy...
Potem przyczepił się do niego jakiś pijany rotmistrz, przypomniał mu się z frontu i prześladował go, zanudzając jeremjadami o ostatecznem rozprzężeniu wszystkiego, o „strasznych draństwach“, o nieodzownej zagubię Polski. Jęczał i pomstował, ciągnął go do bufetu dla wychylenia zaległego „bruderszaftu“, albowiem już ostatni czas, aby „nasi ludzie“ zaczęli się sprzysięgać. Marek nagle stracił humor. Z nawpół pijanego pomącenia wynurzył się zły. Dolegało mu coś nieznanego, było to natarczywe i zupełnie nowe. Najsłabszego związku z tamtą sprawą, z której sobie zupełnie szczerze kpił. Coś go rozpierało, jątrzyło i kazało się zgadywać. Chwilami przebiegał mu przez kości szybki ból. — Do djabła, pójdę już do siebie, co ja mam do roboty w tym b... — Zajrzał do swego pokoju, otrząsnął się ze wstrętu i wnet wrócił. Snuł się w tej pijackiej wesołości jak urzeczony i wciąż w sobie czegoś szukał i coś w sobie zgadywał. Mętnie, jak przez sen, przesuwały się jakieś szumiące drzewa, nagłe połyski i głuchy daleki niepokój nadchodzącej burzy. Ale to było nic, dopiero ponad tem falowało w nim, rozpędzało się, nabrzmiewało i nagle cichło coś, co było nad wszelki wyraz rozkoszne tajemnie i dręczące. Do salonu weszło mnóstwo nowych panów, wszyscy we frakach. Przybywali z wiel-