Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krających biały lód, przewijają się, mienią w oczach, orkiestra wojskowa przygrywa zabawie — Hej strzelcy wraz!... — To samo.
Ale Marek nic o tem nie wiedział. Po dwa schody parł ku górze swobodny, lekki, gotów na wszystko. Nie może inaczej być! Śmiało naprzód, wszystko się zdobywa. A im trudniej, tem trzeba odważniej, i tyle. Tak było aż do trzeciego piętra, ale tu stanął, jak wryty. Tu go dopadła nielitościwa pamięć. Zatrzepotały, przeleciały błyskawicznie zapisane kartki, nieomylnie, co do jednego słowa, wyrył mu się w mózgu niepoczytalny wylew miłosnego natchnienia. Na trzeciem piętrze tych schodów stanął przed nim nieubłagany siepacz, fakt, że ona jednak czytała to wierutne obnażone głupstwo, że je u siebie ma, a jeżeli chce się jeszcze łudzić, to niech wie, że ona mu je może natychmiast okazać do oczu, za trzy minuty. Ugiął się pod tą hańbą. To nic, że jego wylew był bezwstydny, że był zuchwały. Ale parodja natchnienia, pretensje czczej pustki i nicości, bezwzględna klasyczna banalność tego „kawałka...“ To było dopiero zabójcze, rozpaczliwie śmieszne. Wreszcie ruszył pod górę, ciężko namyślając się na każdym stopniu schodów, zupełnie nie wiedząc, co uczyni. Modlił się o cud, bodaj o to, żeby nie potrzebował dzwonić, tylko żeby ją zastał w otwartych drzwiach, oczekującą. Żeby nie potrzebował umierać ze wstydu między uderzeniem dzwonka, a odemknięciem drzwi, żeby...
A oto już. „Monika Goślicka...“
W pokoju, który miał być gabinetem Romana,