Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

święta już nic nie mógł. Zrobił się zły, ponury. Pozazdrościł ludziom wesołym i prostym. Ten Kuba mu naprawdę imponował, Co za linja, co za logika w takim podlaskim hreczkosieju. Wziął i ożenił się z dziewuchą, a przecież inaczej być nie mogło i nie powinno. Ten wie, czego chce, nie pałęda się po próżnicy na bożym świecie. Ten zrobi wszystko, co sobie był zamierzył. Nadobitkę jest zupełnie szczęśliwy. I całe to zapijaczone weselisko domagało się poważnego zgłębienia. Odzywało się tu coś tajemnego a wielkiego. Oczywiście, wziąwszy najogólniej... Oczywiście, pomijając rozmaite śmieszne chryje... Nie, właśnie nie pomijając niczego, niczegusienko! W tem coś jest, ale co? Przywidzenie? Symbol, wyraz? Coby tu dojrzał swojemi oczami Wyspiański? Gdzie się podziały szczytne polskie przesubtelności? Załamania i tęsknojęki? Gdzie ponury los narodu, wzdychający basem jak z grobu? Gdzie tu teraz jaki Chochoł? Djabli go wzięli na wieki wieczne. Te chłopy są pewne swojego — zanadto pewne. Cała ziemia będzie ich, o to są zupełnie spokojni, gdyż wiedzą doskonale to, co widzi każdy, że szlachty już niema. Trawa porosła na gruzach jej wielkich dziejów, zapomniano o jej zasługach i zbrodniach. A ziemi nie utrzyma w łapach dzisiejsze paskarskie tak zwane ziemiaństwo. Te chłopy obchodzą się z młodą Polską trochę zbyt obcesowo, bez żadnych ceremonij, bez obowiązujących namaszczonych frazesów, bez tradycyjnej łzawej obłudy, bez której przecie nijako i niemiło. Okropnie się rozpychają temi łokciami, twardemi jak sęki. Prą pro-