Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bóg ci zapłać, ojcze i matko. Snać proroctwo takie było, że w Poniczowie w waszej chacie skarb dla mnie rósł, aż wyrósł jak malowanie. Wielkie to szczęście moje a dla Polski też, bo — dzieci przedewszystkiem. Co?
— Święta prawda! Niech się zdrowe chowają...
Panna młoda, naschwał dziewucha pleczysta, cycasta, śmiała w gębie i szczęśliwa, bynajmniej nie zdawała się być olśnioną wielką swoją karjerą. Już się rządziła w domu, jak przystało gospodyni, już krzyczała na Kubę. Co chwilę to tu, to tam rozlegał się jej śmiech, dźwięczny zdrowiem i ochotą.
— Słyszysz, Marku! Słuchaj — to ziemia polska się raduje.
W ciągu tych dni weselnych Marek miewał i napady szalonej ochoty. Tańcował do upadłego, przyśpiewywał i pił naumór. Wycałowywał, obmacywał dziewoje w ciemnym sadzie. Polemizował z panem posłem na zaimprowizowanym wiecu, a gdy poseł Chrabąszcz zleciał ze stołu w ramiona wyborców, zajął jego miejsce i wygłosił mowę siarczystą, która wywołała ryki zachwytu i żywiołową owację. Obnoszono go po całem podwórzu, a tłum parł za nim w potężnej kakofonji entuzjazmu, rycząc naraz kilka rozmaitych pieśni ludowcowych. Wyrabiał różne kawały, stroił hece, a gdy już miał dosyć i gdy ziemia układała mu się pod nogami w przedziwne schody, z których jeden prowadził wdół, a co drugi do góry, uciekał chyłkiem do wiadomego sobie brogu za stodołami i tam zapadał w sen. Ale na trzeci dzień tego