Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nej nędzy grobu. Jakże teraz było utrzymać wiarę, że ongiś, że kiedy... Nigdy nic nie było. — Pustka we mnie. Sama jestem na świecie i nikogo już teraz, nikogo, nikogusieńko!... Nagle obejrzała się. Stoi opodal w cieniu i czeka. Czyż nie wiedziała, że on tu będzie? Czyż nie jego właśnie szukała teraz? Kogóż jak nie jego jednego potrzebuje teraz nadewszystko?
Patrzyła weń uporczywie. Już znikł w niej cień pierwszego uśmiechu. Uleciał z duszy ciepły powiew. Patrzyła w oddane, wierne oczy i jak mróz ogarniała ją, przejmowała nawskroś tajemna, zawzięta złość. Cóż jej zawinił ten Marek Świda, człowiek zdarzenia i przypadku? Już o nim nie myślała, nie widziała go przed sobą. Stoi’ nad nią i czeka, to samo, co już raz było. Odnawia się, co już kiedyś.. Uwodzi, łudzi. Zaczyna się znajoma historja omamienia, stara, zgrana komedja ludzka. Wstrętne kłamstwo! Nie! Jeżeli raz przegrała swój los, to niczego już nie chce więcej. I cóż z nią będzie dalej? A wszystko jedno! Zrywał się strach przed pustką, przed ciemnicą jutra i żal nad sobą, ten własny, najtajemniejszy. Przemagała zaciętość. Wyzwanie całemu światu na złość, naprzekór wszystkiemu... Szaleństwo zatracenia — ma być źle? Niech będzie właśnie najgorzej.
Marek podchodził wahająco, zakłopotany, niepewny, nie wiedząc, od czego zacząć. Nie odrywała od niego oczu, sama jeszcze niepewna, co pocznie, co mu powie. Wszystko co ma być, cały jej los zależał od pierwszego słowa. Jeżeli teraz się nie odważy, uwikła się cała. Jeżeli teraz... I jak nagły wicher