Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

porwało ją i pchało ku niemu szaleństwo. Znowu naprzekór sobie, na pohybel wszystkim świętościom, żeby było jemu gorzej, najgorzej... Niepodobieństwo... Poczwarność, ohyda i zbrodnia. No, więc cóż? Niech sobie będzie zbrodnia. Niepodobieństwo... Jedyna ucieczka. Szatańska myśl-pokusa zaświeciła w jej oczach, rozchyliła jej usta, rozjątrzyła ją całą w najtajniejszej głębinie ciała — duszy. Właśnie teraz! Właśnie tu, na jego grobie. Już ją liznął, osmalił płomień. Postrzegła się przerażona. Skoczyła na równe nogi. Marek stał tuż o jeden krok. Drżała ze zgrozy przed tem, co mogło być. Co o tej porze jużby się właśnie działo. Co jeno jakimś cudem się nie stało. Patrzała weń z nienawiścią. Porywało ją złe natchnienie, ślepe, zawzięte. Przelękła się, chciała go bronić – zacóż ta zemsta? I poniosło ją.
— Cóż, pojedziemy, zbiera się na deszcz. Dochodzi dziesiąta, musimy zdążyć na noc do...
— Jedźmy, cóż tu mamy do roboty? Dokonana nasza śmieszna eskapada. Dziękuję panu najserdeczniej za tyle daremnego trudu i zachodu...
— Chodźmy. Tamtych wyprawiłem naprzód.
— Ale mnie odwiezie pan do najbliższej stacji kolejowej. Ja muszę do Krakowa.
— Jakto? A pogrzeb?!
— Tego biedaka zostawicie po drodze w jakiej parafji. Poco go wlec dalej?
— Pani oszalała? Co to ma być?
— Ach nic. Czyż pan nie rozumie, że może mi być narazie ciężko — po takiem strasznem fiasco...