Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie patrz! Nie patrz!
Marek zastąpił jej drogę. Szamotał się z nią. Wydzierała mu ręce, wiła się w jego ramionach. Czuł w sobie jej rozpaczliwy wysiłek. Przemagała go, jak gdyby była mocniejszą. Przez mgnienie oka ściskał ją w ramionach, pierś w pierś, mając jej twarz tuż przed swoją, czując na ustach jej oddech. Przez sekundę wpił się oczyma w jej oczy, odtrąciła go z nienawiścią, puścił ją. Porwała się naprzód. Marek się zatoczył, upadł, zerwał się. Jeden z żołnierzy zaśmiał się niechcący, głupio. Marek bał się obejrzeć.
Nagłe przeszył go krzyk. Jęk najgłębszy, nieznajomy, nieoczekiwany. Obrócił się w miejscu. Żołnierze dźwigali wieko od trumny. Sierżant, klęcząc na piasku, wykładał ze skrzynki jakieś naczynie. Ludzie od koni stali nad trumną z odkrytemi głowmmi. Pani Goślicka bez kapelusza, z rozwichrzonemi włosami uciekała w las. Przez jej włosy blask słońca przesiewał się, jak płomieniem.
Ocknęła się pod sosną na samym skraju lasu. Nieznajomość tego miejsca przygarnęła ją do siebie przedziwną ufnością. Leżała we wrzosach, które bujnym płatem różowiły się pod lasem. Tu i owdzie pełzały kępki macierzanki. Bezmyślnie rwała i rozcierała w dłoniach pachnące kwiatuszki i chciwie piła ich cierpkie tchnienie. W nieprzeniknionym zamęcie było to jedyne i samotne, jak nikłe dalekie światełko wśród pomroki. Cudownie kojący był ten zapach żyjącego świata, dech ziemi rodzącej. Bała się otworzyć oczy, mocno zaciskała powieki, żeby jeszcze raz