Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strach i wstręt. To, co ujrzał na dnie, było straszniejsze od tego, co niewidzialnemi kłębami wywalało się z mogiły i stało jak słup w blasku słońca. Znikł żal po zmarłym, zabity przez okropną nędzę tej dokonanej śmierci. Marek utonął wzrokiem w obłokach, wiszących pod błękitem nieba. Jego zdręczone oczy piły bezmiar świata, chcąc zatrzeć w sobie okropne widmo i zapomnieć. Las pachniał. Przemknął między drzewami dawny rotmistrz na „Dragonie“, przepiękny, młody, dzielny. Zajaśniał w słońcu blaskiem życia i zgasł jak sen — nie mogło tego być, nie było go nigdy na świecie! Nie broniła go pamięć stropiona i bezwładna.
Sierżant rzucał rozkazy przyciszonym głosem. — Nie tak. — Bierz od spodu. Tu, tu. — Prędzej. — Na ciągnij brezent. — Wyrównaj! — Tak. — I znowu lał ze swojej bańki do skrzyni gryzący, duszący płyn.
— Panie poruczniku, gotowe. Lutować, czy nie?
— Lutować! Prędzej!
— A może zaczekać na panią? Przecież pani rotmistrzowa będzie może chciała...
— Nie, nie!
Ale ona już szła szybko, podbiegając chwilami, gdy stopy głębiej więzły jej w piasku. Marek poskoczył ku niej. Nie spojrzała na niego, oczy miała utkwione w piaskiem pudle trumny. Przyciskała do siebie wiązkę kwiatów i patrzała, patrzała. Nie dochodząc, na dziesięć kroków od trumny, zawahała się. Przystanęła. Postąpiła krok naprzód. Spojrzała na Marka z rozpaczliwem pytaniem. Dosięgnął jej, wstrzymał ją straszny cuch trupa.