Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbiera się gęsta ciemność, opasuje ją, zaciska się mocno. Godziny, wy czarne godziny! Z ledwie dostrzegalnym uśmiechem godziła się z losem. Już inaczej nie będzie. Nigdy. Przywalona strasznym ciężarem, już nic nie usiłuje od dawna. Nie broni się. Kiedyż to był jej ostatni krzyk gniewu? Jej ostatni bunt?
Patrzyła niewidzącemi oczami w dalekość drogi leśnej, w zielone arkady sosen, w cienie i blaski. Wolno obracały się koła, mielące z suchym chrzęstem głęboki piach. Gorący dech lasu, żywicy i kadzidła przypominał coś pradawnego, nastręczał myśli opuszczone i obumarłe.
Nagle z głębi cichego lasu ozwał się głos wilgi. Jak zaklęcie odmienił wszystko wokoło. Zdarł ze świata ciemną oponę. Swawolny śpiew bezcelowy i przepiękny uczynił cud. Rozprężyły się z czerwonych pni, rozpostarły się na niebie radością życia konary sosen. Obejmowały ramionami niebo i błogosławiły całej ziemi, siały przez siebie blaski słońca. Ciche głębie boru taiły w sobie wszystko, czego duszy było potrzeba; nieruchome, senne szczęście odpocznienia, niepamięć na wszystko zło, przeczucie dobra, które przyjdzie, nadejdzie o swojej godzinie. Wiarę, otuchę budziły dalekie jaśnienia w głębokiej gęstwinie. Majaczyła gdzieś dziwność wolnej przestrzeni, jakaś zaczarowana kraina, która, gdy zechce, odsłoni się. Gdy nie zechce... Jakże jej zapragnęła! Z niepokojem wpatrywała się w las, z dziecinnym uporem, który chce przedłużyć dobry sen, utrzymać go, wyśnić do