Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jali nowe wsie o białych strzechach i gontach, już odbudowane po pogorzeli. Widzieli budy sklecone, szałasy, baraki. Spotykali pustkowia byłych wsi, gdzie zawaliły się już nawet kominy po chałupach i dawno porosły gruzy. W paru milach od Jordanowie obca okolica wciąż mu jeszcze była znajomą. W drzewach przydrożnych, w strugach, w koszlawych mostkach, w zarysie lasu, w stromym ciasnym parowie, w starym młynie — wszędzie i co chwilę odgadywał i poznawał siebie, swoje czasy dziwne, pradawne, jak gdyby opowiadane dziecku przez dziada wojownika. Poznawał ten las a pod nim wieś z szerokim obstrzałem — to rok piętnasty. Topolowa aleja i spalony folwark — to rok dwudziesty. Już teraz obie wojny były mytem. A on? Gdzie prawda w człowieku? Co jest czas, w którym się żyje, gdy się go nie pojmuje, gdy się go nie czuje? Zamąciło się w nim to, co było. Nieznane, niezgłębione było przed nim jutro, nawet dziś. Któż mu powie, co może być z nim nawet za chwilę, zaraz, natychmiast?
Odruchowo obrócił się na siedzeniu, spojrzał, jak gdyby od niej spodziewał się odpowiedzi na swoją myśl. Nie zauważyła tego, nic nie odczuła. Patrzała w dal zamyślona, oderwana od czasu i miejsca. Wciąż to samo. Zamknięta w lochu, pełna ciemności. Kłębi się wokoło niej czarna otchłań, przepływają jakby bure dymy, rozwiera się zbity mrok, mienią się jego głębie, odsłaniają się sine dale. Wnet dosięgnie czegoś, dojrzy... Ale bure dymy zamącą to, co się poczynało, przesłonią wszystko, zabiją nadzieję. Znowu