Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek ugiął się przed tą wolą, powitany słowami:
— Pan jest jedynym człowiekiem, do którego mogą się udać. Któż mnie zrozumie? — prócz pana nie mam nikogo na świecie.
Został olśniony, jak gdyby po raz pierwszy w życiu ujrzał jej skośne oczy, faliste tragiczne brwi i bronzowy połysk włosów. Opętywał go niepokój jej ruchów, głos i urywający się w rytmie sposób mówienia. Opętywało wszystko, począwszy od jej imienia, które po raz pierwszy ujrzał na bilecie wizytowym, przybitym na jej drzwiach. Było to jakieś zupełnie nieoczekiwane. Długo wpatrywał się w czarne literki, zanim zadzwonił. Dziwne imię odbierało mu rozpęd, z którym przyleciał na jej wezwanie. Ktoś go odtrącał od tych drzwi, za któremi był jego los. Skądże on to wiedział? Przywidzenie, ono broniło wstępu. Przed dźwiękiem tego imienia on sam gasł, stawał się niczem. Kamienna, posągowa powaga, aureola męczeństwa, katakumby, wyrzeczenie się świata, mrok mistyczny... A gdy jednak pomyślało mu się, gdy się przemknęło... jak to jemu... Gdy się wyobraziło naprzód, tak sobie, bez najmniejszego sensu — staroświeckie owo imię czcigodne stawało się jakimś bluźnierczym symbolem.
Mieniły się w niej jakby dwie barwy. Kłóciły się ze sobą, biły w oczy. W pewnych momentach na krótko jak błyskawica zagrały razem, zlały się w akord, przemówiły. Niebo i piekło. Cześć najgłębsza, najczystsza wierność pamięci przyjaciela i bezprzytomne