Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VII

Nie te czasy. Marek nigdzie nie mógł „wytrzasnąć“ wojskowego samochodu, choć łaził wszędzie. Po sztabach, po wszystkich biurach siedzieli starzy znajomi, ale już się nie dało. Dotarł do samego Darasza. Nowy generał „amcił“ na Zamku w tymczasowym lokalu, w zrujnowanym zakamarku, wśród ordynarnych przepierzeń, za któremi szczękały maszyny do pisania. Siedział pośrodku wnętrza pustego jak stodoła, przy wielkim stole, obłożony stertami papierów. Na brudnej podłodze jak na pośmiewisko podesłany był pod generalski urząd wspaniały wschodni dywan. Nie umniejszały jego przepychu zawinięte rogi oraz wyspy wyjedzone przez mole, zapewne jeszcze gdzieś w Kijowie, i czarno-bura zaskorupiała, podejrzana plama, może po czrezwyczajskiem urzędowaniu. Generał utył i rysy mu zgrubiały. Przyjął Marka oficjalnem szklanem spojrzeniem. Sztywnym gestem wskazał mu drugi fotel z nadwyrężoną poręczą, pokryty złocistą skórą. Zaledwie gość zaczął rozwijać swą sprawę, Darasz przerwał mu jednem słowem niecofnionego wyroku.
— „Ausgeschlossen!“
— Nie, to nie.
— Z byka spadłeś? Samochód!
— Co znaczy: z byka?! Dla zasłużonego oficera, który...
— Każdy jest oficerem „który“. Ale ja ci mówię po polsku, że mi auto odebrali...
— Tak gadaj.