Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musi się uwolnić od przywileju budzenia nadmiernego współczucia. Nikomu nie będzie wolno osłabiać moich idej i paraliżować moich zamiarów pobłażliwością. To arcyludzki świński środeczek. Zaraz zpoczątku mogę utknąć na tej polskiej litości, jak w wacie. Kaleka... Na placu boju... No, nie uchodzi... Co tam... Nieszczęsny człowiek — dać mu spokój. Przemilczą mnie, opinja zabije mnie dobrotliwem kiwaniem głową. Muszę się doskonale nauczyć na tych przeklętych szczudłach, muszę najzupełniej szczerze nic sobie z nich nie robić. Tak dalece, by odebrać ludziom władzę ich obłudy.
O swoich wielkich zamiarach po swojemu się jeno uśmiechał i nic nie wyjawił. Zdał maturę i uczył się zajadle. Zabrał ze sobą na wakacje pakę książek, słowniki. Musiał jak najprędzej opanować przynajmniej cztery obce języki. Nad odnową ludzkości pracuje cały świat. Wszędzie nowe zjawiska, nowe idee. Roi się od tego i kłębi. U nas cisza i spokój, a jedyny ruch, który można dostrzec, to powolne ale uparte zawracanie wstecz, do ciemnego kąta, byle dalej od życia i słońca. Na szczęście, samo życie przemaga te polskie tendencje i jednak pcha nas naprzód wbrew wszelkim zbożnym wysiłkom powołanych czynników. Niezmierna jest władza dogmatu, że Polska ma swoje własne prawo rozwoju i nie potrzebuje się oglądać na to, co gdzie jest. Nie powinna nawet nazbyt skrupulatnie dochodzić, co się dzieje u niej w domu. Najlepiej, najzdrowiej znosić światło dnia z przymrużonemu oczami. Po wiekowej niewoli, po burzy wo-