Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na poezje zakupiony został podłużny zeszyt w safjanowej miękkiej oprawie. Nosił go zawsze w kieszeni, na sercu. Pisał zrzadka, tylko wówczas, gdy się w nim budziło natchnienie. Było to przedziwne drganie w sercu, przedziwna żałość nad samym sobą i bliskie, wzbierające łzy. Czasami nawet płakał. Nigdy nie potrzebował się namyślać, pisało się samo, szybko, niewiadomo kiedy, jednym ciągiem. Zaczynało się i urywało — wiersz był gotowy. Zawsze o niej jednej. Modlitwy. Litanje. Jakże bywał szczęśliwy! Ona porywała, jak kiedyś gwieździsta otchłań niebios. Teraz nic a nic nie chciał o niej wiedzieć — niech nazawsze pozostanie tajemnicą i zagadką. Odzyskał dawną niezależność w stosunku do Botwida. Ale coraz gorzej mu szło w ułatwionej „polskiej“ szkole. I matematyka, i języki — nawet ten polski, upragniony od pokoleń. Nusym Skurnik robił za niego, co mógł. Kandydat do złotego medalu kręcił głową.
— Świda, opamiętaj się! Byle choć cośkolwiek! Czyż trzeba dużo? Tu trzeba mało. Ale nic? To już całkiem za mało.
— Cóż, kiedy nigdy nie mogę zebrać myśli. Owszem. Ja chcę.
— Poco tu jakie myślenie? Teraz wszystko łatwo. Wszystkie osły poprzechodzą, Żołdowicz przejdzie, ciebie jednego zostawią na drugi rok. Niech go zostawią na trzeci rok, na siódmy rok! Co o jego sprawach może wiedzieć taki Skurnik.
Z geografji przechodzili właśnie Anglję. Stary profesor Konczewski opowiedział swoje wrażenia z dawno