Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prorokowano, — i cóż to będzie — lada dzień, jutro, wreszcie na wiosnę. Od samej wojny, od tylu już lat... Nic nie będzie. Marek był ze wszystkiego niezadowolony a najbardziej ze siebie samego. Dotąd nigdy nie miał ze sobą najmniejszego kłopotu. Żyło się dobrze, nawet radośnie. Głupio, po dziecinnemu, uroczo. Skądże ta nuda? Oczy, które śmiały się do całego świata, nic teraz nie widziały, jeno pustkę i wszystko co najgorsze. Poco wogóle myśleć o sobie? A myślał ciągle. Chciał być zupełnie innym. Zachciało mu się być czemś. Gdybyż przynajmniej miał nadzieję, że kiedyś dojdzie do czegośkolwiek. Ale żadnych widoków. Nie ma inteligencji, ani odwagi. I ta podła brzydota...
Spojrzeć po klasie — każdy wie, czego chce. Jeden chce mieć rower, drugi zbiera marki pocztowe i nic mu więcej nie potrzeba, inny ciągle się modli i wybiera się przystąpić do marjawitów. Ten się kocha, tamten wie, że będzie lekarzem, inny rolnikiem. Ten i ów należy do tajnego kółka i coś tam knuje. Reszta zaś nie chce o niczem wiedzieć — to są właśnie najmądrzejsi. Żyć sobie bez troski! Ach, te troski...
I pewnego wieczora napisał wiersz. Sam nie wie, jak się to stało. W najgłębszej tajemnicy, wstydząc się sam siebie, podziwiał własne dzieło, nie wierząc jeszcze, że on to sam wymyślił i napisał. Natchnienie! I odrazu wiedział o sobie wszystko.
Wszystkiemu była winna piękna pani. Niechże będzie błogosławiona! Nigdy jej nie zobaczy. Zawsze jej zostanie wierny.