Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak znakomicie było narządzone. Dziedzic był w ciągłych rozjazdach po powiecie, a gdy siedział w domu, złazili się do niego chłopi na przewlekłe konferencje. W ciągu paru lat założył w okolicy trudną do wiary: mnogość szkółek, spółdzielni, sklepików, związków, straży ogniowych, czytelni, chórów. Objeżdżał to ustawicznie i pilnował, żeby nie zamarło. Odnośne zarządy jęczały pod niemiłosiernym terrorem. Przekonywał godzinami, krzyczał, wymyślał. Opornych i leniwych piętnował i wyrzucał na łeb z wysokich stanowisk przewodniczących, sekretarzy, skarbników. Jego końskie zdrowie i zaciekłość przetrzymały wszelkie próby. Szperając niestrudzenie po zapadłej swojej okolicy, chodząc od chaty do chaty, pijąc z chłopami na niezliczonych weselach, chrzcinach i stypach, na odpustach, na jarmarkach, agitując, pouczając i kłócąc się przez cztery lata na zjazdach i posiedzeniach, powydłubywał z ciemnych zakamarków martwej wsi jakieś utajone samorodki uzdolnień i zamiłowań społecznych. Otoczył się zwartą zgrają siepaczy, gotowych na wszystko dla dobra publicznego. Miał ich wszędzie i trząsł powiatem. Dwory bojkotowały go, jako zdrajcę sprawy szlacheckiej, warjata, błazna, demagoga, „wyzwoleńca“, bolszewika.
Proboszczowie, którym odbierał ich przyrodzone przewodnictwo umysłów i dusz, nie mogli sobie z nim poradzić, albowiem nadomiar złego był pobożny i dbał o kościoły, zresztą trochę nazbyt po swojemu, co zakrawało niemal na nieproszoną opiekę i samozwańczą kontrolę. Żydzi byli przekonani, że jedynym celem