Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Opamiętał się i spojrzał na lewo śmiało i swobodnie. Nikogo niema, poszła. Ale w tej samej chwili z ławki naprzeciwko podniosła się czarna pani i szła wprost do niego. Zerwał się. Zapomniał nawet uchylić kapelusza.
— Pan Świda? Nie byłam pewna, bo pan taki zaczytany... Jestem rotmistrzowa Goślicka, jeżeli pan sobie przypomina, w szpitalu Ujazdowskim... Zeszłej jesieni... Pan zdrów i już nie w wojsku?
— Tak, proszę pani, zdrów jestem. Już najzupełniej. Właśnie jadę do domu na wieś. Dziękuję pani! Właśnie jadę...
— Był pan tak strasznie osłabiony! Jeszcze raz byłam u pana, ale siostra mnie już nie dopuściła — było bardzo źle. Otwarcie powiem, byłam pewna, że pan dawno umarł, jeszcze zimą.
— No, nie... Jakoś się wygrzebałem.
— Bogu dzięki. Teraz pan wypoczywa. Cały świat stoi przed panem, młode, bujne życie! Jaki pan szczęśliwy... Więc życzę najserdeczniej...
— Jestem pani bardzo wdzięczny... Za dobre słowo...
— Ach, pan ma Virtuti! Winszuję. To piękne, urocze... Cudowna zapowiedź na nowe życie.
— Ależ co tam, co tam!... Parę tysięcy dostało tak samo.
— Niechże będzie błogosławiony każdy z tych paru tysięcy! Dla nich wszędzie pierwszeństwo.
— Owszem, niech pani będzie zupełnie spokojna, zdychają z głodu, jak każdy zdemobilizowany.
— Niepodobieństwo!