Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przesadzona. Nie, niepodobna tak jej puścić. Powie jej wprost, że nic nie wie. Jest ciężko chory i zapomniał. Ale niech ją Bóg broni, żeby miała się cieszyć albo spodziewać! Narazie... Ale gdy otworzył oczy, pani Goślicka żegnała się już z podchorążym. Mówiła coś przyciszonym głosem i wnet wyszła, nie spojrzawszy na Marka.
Śniat był głęboko poruszony. Gadał wciąż, co chwilę rzucając na Marka jarzące młodzieńcze spojrzenie. Marek patrzał na niego ponuro. Kto go prosił, szczeniaka...
— Czekają mnie ciężkie walki i przeprawy, ale zwyciężę! Ach, poruczniku, wy nie możecie mieć nawet pojęcia... Młodość, gdy wyrzeka się miłości, potwornieje, obraża Boga. Tak jest, pomimo wszystko, co pisali ojcowie kościoła... Jakże ja mam odwrócić się od kobiety, nie uwielbiać jej, nie łamać rąk, nie rozbijać sobie głowy o ścianę... Ja, ohydny kaleka, półczłowiek! Każda odwróci się ode mnie ze zgrozą. Odrobina litości i dużo wstrętu. Ale ja się nauczę, ja się okiełznam. Na pustyni libijskiej nie było ascety tak potężnego, jakim ja będę. Przysięgam! Wszystkie moje namiętności, wizje, marzenia, pragnienia przekuję na moc ducha, która będzie służyła memu jedynemu celowi. Jeżeli to zdołam — zwyciężę. Czekają mnie próby straszliwe. Ot, taka cudna tragiczna pani, rotmistrzowa Goślicka ze łzami w głosie, ze swemi szalonemi oczami... Dla was, poruczniku, to tylko ładna sobie kobieta. Bo przed wami cały świat stoi otworem — jak nie ta, to dziesięć innych. A dla mnie