Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to straszne memento. Dla mnie każde spotkanie z taką, to olbrzymie zmaganie się, jakaś bitwa nad Marną — o śmierć i życie... Ale ja muszę i temu podołać. Muszę zwyciężyć!
Zamilkł i rzucił się nawznak na poduszki, zaplótł ramiona nad głową i oddychał porywczo. Po chwili zerwał się i odezwał z głębi piersi głosem, w którym drgały łzy.
— Poruczniku, prawda, jaka ona niesłychana, śmiertelnie piękna, aż do okrucieństwa? Jakiż musiał być ten jej mąż, ażeby aż tak zasłużyć...
Marek udawał, że śpi. Pod powiekami jego stwarzał się i zanikał, i wznawiał się, i drgał, i grał żyjący uśmiech nadziei, uśmiech, który wykłamał był na tragicznych ustach wdowy po przyjacielu.
Nazajutrz, po długich wahaniach otworzył swoją torbę oficerską. Z pugilaresu wypchanego stumarkówkami wypadł pakiecik kartek złożonych w kilkoro i omotanych konopną nicią. Ręce mu się trzęsły i nie mógł czytać. Było to niepotrzebne, pamiętał każde słowo. Jakże teraz? Wkopał się. Ale już po chwili znikły kłopoty i komplikacje, jak wicher porwał go żal. Z kartek przedśmiertnych wionęła żywa, tak potężnie opętująca obecność zmarłego, że zdawało się dość mu podnieść oczy, żeby go ujrzeć przed sobą. A może jednak... Cud?! Dzieją się cuda! Był sam w pokoju. Podchorążego o tej godzinie zabrali jak zwykle do warsztatu ortopedycznego dla przypasowania jego potwornych protez. Marek w przerażeniu zacisnął powieki, żeby nie zobaczyć widma, żeby nie zawrze-