Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

puści maszynkę! Nie wiem, czy było z piętnaście kroków... Jakby mi kto puścił okropnie tęgi prąd elektryczny przez oba uda... Zachwiałem się. Nie zdążyłem upaść, kiedy nasi chłopcy już dopadli i roztrzęśli wszystkich na bagnetach, ilu ich tam było. Mnie obcięło nogi — o tak, popóty, ledwie się to trzymało. Na szczęście, patrol sanitarny nadarzył się tuż, bo inaczej... Na szczęście, czy na moje nieszczęście... Co tu dużo gadać, kiedy niema o czem mówić...
Pewnego popołudnia, gdy wicher szarpał drzewami, rwąc z nich resztę liści, a deszcz zalewał szyby, Marek usnął. Pogoda, że psa nie wygnać, noc. Przemokły do suchej nitki, zmordowany, głodny i zły dzwoni zębami, zsiada z konia i poomacku wchodzi do sieni i szuka drzwi od izby.
— Romek, otwórz, do djabła, bo ciemno, jak...
Długo męczy się i maca, wreszcie natrafia i otwiera i odrazu w pośpiechu rym czołem o futrynę, aż mu wszystkie gwiazdy.. Od tych gwiazd zapała się jedna świeca, druga... Trzecia, czwarta! Obstawiony świecami leży pośrodku izby rotmistrz Goślicki, wyciągnięty w nowym mundurze. Trupia twarz zdaje się zlekka uśmiechać. Trupie żółte ręce trzymają obrazek święty. Pochylona nad nim kobieta w czarnej sukni, z rozpuszczonemi bujnemi włosami, które okrywają ją, jak peleryna. W kącie klęczą obaj ordynansi, jego i rotmistrzowy, i szepczą pacierze. Stanął za progiem, jak skamieniały i stoi. Stoi, stoi — nagłe, jak wysadzony sprężyną, we mgnieniu oka obraca się do drzwi i ucieka.