Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głową Markowi, skłonił się kapitanowi i wyskoczył oknem.
— Patrzajcie, doktorze, co on ma tu wypisane: kawaler lub oficer jedenastu odznaczeń bojowych, — angielskie, francuskie, belgijskie, amerykańskie, rosyjskie, serbskie, włoskie...
— Cóż dziwnego? Warjat jest. Takiemu wszystko jedno. To pański znajomy, panie poruczniku? Ostrożnie z nim. Narazie niby nic, ale to czort opętany, na wszystko gotów, to znać i po oczach, kulę nosi w głowie od dziecka, olbrzymie dobra na Białejrusi chłopom oddaje-no, warjat! A przytem ostra manja prześladowcza. Nienawidzi własnej ciotki, podejrzewa ją i każdemu opowiada swoje głupstwa. Panu już opowiadał? Opowiadał. A to przecie wielka pani, hrabina i co za wspaniała kobieta! Ach, panie poruczniku, co za... Co za... Pan ją kiedy widział?
Ale Marek już przymknął oczy i udawał, że zasypia. W istocie pogrążał się, jak w odurzającym wonnym dymie, w swojem jedynem wspomnieniu. Wydarło się ono, jak z pod ziemi, rozrzuciło kopiec usypany z niezliczonych dni i wydarzeń. Świeże, nawpół dziecięce, spowiło go potężnym urokiem cudu, straszliwości i niesytu. Przenikał go głód, jak gdyby wczoraj dopiero oderwano go od czary, z której zaledwie zakosztował. Znienacka w burzy i zamęcie, w dziecięcem przerażeniu dotknął był cudu. Nie poznał jego głębi, nie rozszalał się w szczęściu świadomego posiadania, nie nasycił się. Tamto stało się pomimo niego, jak gdyby obok. Roztapiał się i zanikał