Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mów! Nie mów! Błagam cię, ani słowa o tem!!
— Patrzaj... Leży tu chłopiec taki sam młody... I jakiż piękny... Teraz umiera... I on ma gdzieś matkę... To matka bohatera! W jej domu nie będzie pusto... Bo jego chwała żyje na zawsze... Bo...
Teraz Marek wiedział niezbicie, że nadchodzi jego ostatnia godzina. Myślał jasno, spokojnie. — Jakie to proste! Umieram i już. Tylko tyle. Czegóż się wszyscy ludzie boją w tej śmierci? A ja się nie boję. Ale chcę wiedzieć, kiedy przestanę żyć. Tak samo, jak ten, który leży tuż, tu ode mnie na prawo. Nie chcę, żeby to przyszło we śnie. Za nic nie zasnę!...
Usypia.
Nazajutrz ocknął się z martwego snu. Przez otwarte okno wpadał ciepły wiew. Tuż stały ścianą kasztany o żółknących liściach. Trąby grały gdzieś niedaleko majestatyczne, żałobne akordy. Wtem przypomniał sobie. Ostrożnie obrócił głowę. Drugie łóżko w pokoju było puste. Trąby grały. Już go wynieśli... Może to przygrywają na jego pogrzebie? O sobie zaś tym razem wiedział dokładnie, że nie umrze. Doskonale!
Siostra Rena karmiła go i poiła jak dziecko. Do pokoju nikogo nie wpuszczano, ale siostra wiedziała doskonale, czego mu było trzeba. Zaczęło się piętnastego sierpnia i odrazu poszło nagwałt, na łeb, na szyję. Jak zaczęli wiać, tak wieją do dziś dnia bez żadnej „peredyszki“. Front już pod Białymstokiem. Morowo.
Brodaty, gruby doktór, poczciwy eskulap z pro-