Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mów, nie mącz się. Ty musisz żyć, będziesz! Nie mogę tak zostać... Bez męża... Bez syna...
— Nie płacz. Jeżeli Staszek wróci szczęśliwie... Powiedz, że ojciec w ostatniej swojej godzinie...
— Nie! Nie!
— Niech zapamięta — życia nie można oszukać! Niech nie kłamie, niech nie daje innym kłamać. Ma być nadal żołnierzem... W trudnej wojnie o prawdę... Podłości niech nie zniesie. Niech jej nie obchodzi dookoła... Niech jej nigdy nie ustąpi z drogi... Obronił kraj od wroga, niechże go teraz broni od handlarzy świętościami narodu... Od truciciela i fałszerza... Od szulera, który znaczonemi kartami... Od draba, co na dobro nasze nastaje nie jako zwyczajny złodziej, ale jako ten najgorszy, który u nas na pierwszem miejscu bywa sadzany... Ubrany w szanowne dostojeństwo i pychę... Albowiem, gdy Polska uratowana, czas już raz te łby poutrącać... Czas, by wśród tylu, tylu zacnych przestały się panoszyć łotry. I łotrzyki ich adwokaci, ich poeci i ich posłowie...
Marek słuchał chciwie w nieopisanem wzruszeniu. Przemówić nie mógł. Z ledwością oddychał przestrzelonemi płucami. Gdybyż przynajmniej mógł dźwignąć powieki i podziękować bodaj spojrzeniem nieznajomemu przyjacielowi. Za przeogromne szczęście dobrej nowiny. Zwycięstwo. Serce załomotało mocno, szybko. Dusił się. — Umieram — porayślał. I on — my razem... Omdlał.
— A gdyby Staszek nie wrócił...