Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W ogrodzie, w alei włoskich orzechów usypany był świeży kopiec, przyrzucony kwiatami i cudnie rozkwitłem i gałązkami lipy. Brzęczały nad nim pszczoły.
— Co to?
Matka błagała go o tajemnicę. Bolszewicy rozstrzelali tu przed tygodniem pięciu polskich oficerów, których przyprowadzili ze sobą. — To potworne, godne barbarzyńców! Ach, tacy piękni, silni, młodzi ludzie. Ale my nie powinniśmy... My — nigdy! Widziałam dopiero co jeńców na furach... Nie trzeba żadnego odwetu.
Ale major już wiedział. Przez ogród walili żołnierze. Kompanja stanęła sprawnie i oddawała honory poległym. Tuż za majorem gromada oficerów oddziału przez długą chwilę stała nieruchomo, jak posągi, z ręką u daszka czapki. Żadnej mowy — cisza. Słychać było brzęk pszczół. Chwytało uniesienie, wzbierały łzy. Krótka komenda i czar prysł.
— Panie majorze! Pozwalam sobie prosić jako kobieta i jako Polka...
— My? Nigdy! Nigdy w życiu! Chyba złapanych na rozboju, chyba jeżeli oni naszych... U mnie jest eine Norm — trzy na jeden. Niema co robić z Gefangene, więc żołnierzy puszczam wolno, zatrzymuję w taborze tylko oficerów, komisarzy... Jadą z wygodami. Teraz mam ich u siebie sześć fur. Z tego na dziś wypadnie piętnaście.
— Piętnastu? Panie majorze!..
— Solche ist meine Norm, pani dobrodziejko. Piętnaście, sage und schreibe.