Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zorem było jego zdrowie, jego siły. Nie może więcej — już chj’ba tu zostanie...
Kuba przebył jedną falę najazdu czerwonej konnicy. Obszarnik wyszedł cało, tyle że zabrano mu co do jednego wszystkie konie, a zostawiono wzamian cały tabun szkap zgonionych, ochwaconych, straszliwie poodparzanych, które obecnie przychodziły do siebie, bądź zdychały w stajniach jordanowickich. Polski oddział powitał z warjacką radością, sądząc, że to idzie generalna, zwycięska kontr-ofenzywa. Zobaczył Marka i długo stał zgłupiały, nie wierząc oczom. Matka wróżyła z tego „cudu“ niechybnie wielkie zwycięstwo. Widząc syna zmizerowanego, sczerniałego, o osłupiałych oczach, stara matka na własną rękę, cichaczem, na osobności przymawiała się do majora, prosząc o zwolnienie syna, który jest chory i doszczętu wyczerpany.
— To inwalida, panie majorze, straszliwie postrzelany, wydręczony w niewoli... — Marek upadał ze znużenia.
— Połóż się, dziecko, spocznij choć parę godzin, twój pokoik zawsze gotów!
— Oj nie! Oj nie! Nawet tam nie zajrzę — za ciężko byłoby odchodzić!
— Więc zostań z nami! Pan major... Dzieci wy moje, dzieci... Ty niepewny każdego dnia i godziny, a Janka... Ach, boję się pomyśleć — dziewczyna sama jedna, odcięta gdzieś za frontem, bez śladu, bez wieści...
— Nic jej nie będzie, to morowiec.