Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odrazu, jak tylko otrzymała mój list, więc ratuje się wmówioną fikcją. Pomieszało się jej w głowie. Zawsze była dziwną, dziwną, a ojciec warjat, nie jak się to nieraz powiada, ale prawdziwy, umarł w Tworkach. Co tu robić? Marku, radź! Tu trzeba natychmiast, póki czas...
— Trzeba natychmiast pchnąć do niej umyślnego.
— Toby można... Ale z czem?
— Z czem? Poprostu napiszesz, że żyjesz i że nic się nie stało. Przeprosisz ją bardzo, bardzo!
— Kiedy ja już nie żyję — otóż to!
— Łżesz, ty żyjesz, przecież widzę!
— Ale...
Marek spojrzał nań zdumiony. Pod okutym daszkiem czapki czarno-sine oczodoły, usta zapadnięte, nos sczerniały i opuchły. Wionął od niego straszliwy dech trupi. Marek pochylił się w siodle i ruszył wskok przed siebie. Popędził. Obejrzał się i serce w nim zamarło, włosy zjeżyły się na głowie. Rotmistrz goni.
Ocknął się i zanim zdołał zebrać myśli, łzy trysnęły mu z oczu. Nie zważając na nic, w ślepej zawziętości sięgnął do kieszeni i wydobył zmięte kartki, wydarte z bloku meldunkowego. Czytał do samego końca. Potem znowu od początku. I jeszcze raz. Pogrążał się w przerażeniu, jak w grząskiem mułowisku, opadał coraz głębiej, niezdolny wydobyć się, otrząsnąć. Nieprzeparta prawda tych kartek odebrała mu ostatni cień możliwości, jakowegoś jeszcze samozłudzenia. W tej rozpaczy podpowiedział mu coś jakby czyjś szept. Zdjęła go zgroza. Złe, sprawiedliwe obu-