Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zgoda! Teraz się obwąchują i zabawnie kłapią gębami w przyjaznej pieszczocie. Patrzą na to obaj z uśmiechem, albowiem choć to widzieli tyle razy, wiedzą i czują, że to są ich najmilsze konie, które też się znają i lubią. Rotmistrz podaje mu list. — Czytaj! Pisze żona rotmistrzowa, o której Marek nic nie wie, kto ona jest ani jaka. Nigdy nie było o niej mowy. Dolegała mu taka głupia skrytość. W całym pułku też nikt jej nie znał, ani nie widział na oczy. Marek przypuszczał, że może jest w tem jakiś dramat. Tem się pocieszał, gdyż sam się tego wstydząc, był nieco zazdrosny o tę żonę.
— Wszystko nieprawda! Zabawny jesteś ze swojemi nastrojami — nadchodzi zła chwila i straszliwy list, ostatni! Dobrze przynajmniej, żeś zdrów i cały. Człowieku, czy ty wiesz przynajmniej, coś ty nagryzmolił na tych kartkach? Za karę pokażę ci to kiedyś. Wstyd! Ale coby było, gdybym uwierzyła bodaj na jedną sekundę? Nie rób tak już nigdy. Mój ty cudowny, ukochany, maleńki synku głupiutki. Uśmiałam się z twojego testamentu i z podporucznika Świdy. Kłaniaj mu się zresztą. Przesyłam ci papierosy angielskie, jakie lubisz i pastylki dezynfekcyjne do wody. Bądź dzielny, jak zawsze. Ja niezłomnie wierzę w zwycięstwo!
Rotmistrz jest skłopotany, zawstydzony. Patrzy na Marka zgnębionemi oczami i szuka rady. Wyprawia gesty desperackie z rozkładaniem rąk, z pocieraniem czoła.
— Ona nie wierzy. To najgorsze! Bo uwierzyła