Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiec, drugi „nasz“ szczery chałuj, dziegciem chrzczony „katolik“.
— Rozstrzelałeś na szosie trzech kapitanów za Niemnem. Na teraz niech ci będzie dosyć!
— Głupstwo się stało. Niechby sobie wiali zdrowo do samej Warszawy. Trza ich było puścić.
— Rychło w czas.
— Panie świeć nad ich duszą! I nad moją, Marku... Chłopcze drogi... Może kiedy spotkasz moją żonę...
— Ani myślę!! Po djabła mi twoja żona? Co ty mi tu będziesz...
Marek był przerażony. Z oczu przyjaciela czytał wyraźnie straszną wieść, jak gdyby się już wszystko wypełniło. Fatalizm napiętnował te rysy. Marek znał i widział naprzód ową chwilę w dniu dzisiejszym czy w dniu jutrzejszym, gdy będzie patrzał w stężałe oczy, w siną twarz zmarłego. Zajrzał na sekundę jak gdyby w niepojętą otchłań samej śmierci. Zdjął go lęk nieposkromiony. Napróżno było błagać, przedstawiać. Za późno go było wiązać i ratować! Wszak to już się właściwie stało. Umilkł. Oniemiał.
Rotmistrz ruszył koniem. Za nim Marek. Szli przez szerokie pustkowie sypkiego piachu, które w oddali ginęło we mgle. Ze szczerej wydmy zrzadka wystrzelały tu i owdzie czarne jałowce, jakby znacząc rozsiane mogiły po jakichś dawnych bojach. Ogień karabinowy oddalał się, głuchł. Posuwali się ostrożnie, krok za krokiem, przystając, nadsłuchując. Gdzieś tuż, już teraz niewiadomo gdzie, czy zaraz wnet, czy jeszcze o pół wiorsty, miał przechodzić trakt. Przy-