Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Armja polska, która pewnego dnia gdzieś im zginęła, oznajmiała się zdaleka. Szwadron ożywił się, poweselał, ale rotmistrz po dawnemu był martwy, jakby nieobecny. Mżył drobny deszczyk, mgła zaczynała dymić, było parno i sennie.
— Co ci jest? Dziś wieczorem napewno dołączymy się do swoich i dowiemy się czegoś. Gdzie jest powiedziane, że zawsze ma być źle? Po tych kilku dniach o tej porze może być już dużo naprawione i odrobione.
Rotmistrz porwał za cugle jego konia i wstrzymał gwałtownie. Stanęli i patrzyli sobie w oczy. Marek z przerażeniem ujrzał ukochaną twarz, jakby naraz nieznajomą, w okropnym skurczu, skażoną szaleństwem.
Pamiętasz? Na dworcu? Widziałeś? Sztaby... Sztaby!... To już nie klęska — to hańba! Teraz nic nas nie uratuje. Panika wśród oficerów. Tysiące żołnierzy szukają, ktoby się zlitował i objął komendę. Widziałeś i wszystko wiesz. Więc ja nie mogę... Ja nie chcę, i już. Musi ktoś w Polsce zaprotestować.
— Zwarjowałeś, czy co? Nie uśmiechaj mi się, do djabła, bo cię każę związać i tak cię zabierzemy. Ładny komendant! W tej chwili!... Romek, co ci się stało w głowę? Opamiętaj się!
— Trup jestem. Dawno zdechłem, i koń niesie mego trupa. Już we mnie nic nie zostało, wszystko pożegnałem. Jednego odżałować nie mogę, żem tym obu panom we łby nie strzelił. Hahaha! Dobrana para — na chwałę ojczyzny! Jeden świetny c. k. facho-