Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oka, zwodziło, łudziło i, nie dając się uchwycić, ginęło. Przemykało chyłkiem poza dostrzeżeniem, swawolne, zwinne, igrało gdzieś jakby poza nim, jakby w najwnętrzniejszej jego głębinie. Było powiewne, zmiennokształtne, jak obłok na modrem niebie. Dręczyło rozkoszą, wciąż zrywaną, wciąż wznawianą pieszczotą. Odgadywał, że to właśnie radość powrotu drgała w nim na progu ziemi ojczystej. Ale gdy przybył do domu, gdy zaczął myśleć i rozważać, czytając w oficynce stare szpargały, spostrzegł, że w tamtych dniach paryskich przeszły przez jego duszę momenty najbardziej własne, jedyne. Ścigał je wspomnieniem i uroił sobie, że tam już prawie wiedział o sobie to, za czem napróżno gonił teraz. Napróżno się rozglądał po Polsce. W marzeniu uparcie powracał ku dziwnym chwilom paryskim, pożądał ich, tęsknił i wkońcu uwierzył, zaufał im niezbicie.
Niezbicie — dla wielu przyczyn i jasnych i nieznanych. Wreszcie i ona, przecież ona miała tam być!
Ona pogrążała się w zapomnieniu i nie istniała całemi tygodniami. Znienacka, bez powodu wynurzała się i rozjaśniała mu świat, jak wspaniałe słońce. Bez niej błąkał się poomacku, z nią wszystko wiedział. Osobliwa postać z okrętu „Cambodja“, nie przyznająca się do żadnej narodowości, obywatelka kuli ziemskiej, miss Helga Mc. Farlane. Wsiadła w Colombo i dziwnie wnet się zbliżyli, bez żadnych wstępów, namysłów i konwenansów, poprostu jakby się byli kiedyś zgubili i odnaleźli się wreszcie po długich marzeniach i tęsknotach. Wyjaśniło się niebawem, że oboje nawza-